Jesteśmy genetycznie skonstruowani, by nie być samotnymi.
Nie tylko pod względem społecznym, gdzie mamy większe szanse na przeżycie, stanowiąc część grupy, ale także biologicznym. Poczucie osamotnienia powoduje niekorzystne reakcje w organizmie, które prowadzą do nieodwracalnych zmian w naszych genach. Nasz organizm buntuje się przeciwko samotności.
Poczucie osamotnienia zaburza ekspresję ważnych dla odporności genów, a co za tym idzie, upośledza układ odpornościowy. Okres wyalienowania zapisuje się więc w naszych leukocytach i odczytać go można nawet w rok później. Co więcej, wydaje się on być nieodwracalny - zburzona ekspresja genów sprzyjała późniejszej samotności.
Ta informacja mnie, osobę gloryfikującą samotność, nieco zmartwiła. Czyli umrę wcześniej tylko dlatego, że lubię ciszę? Samotność kojarzy mi się z tworzeniem, z artyzmem, podczas gdy spotkania z ludźmi skupiają się raczej na (bezowocnej? bezrozumnej?) rozrywce.
Lokalna społeczność = lekarstwo?
Nie ulega jednak wątpliwości fakt, że w najszczęśliwsi są ludzie, którzy żyją w lokalnej społeczności, udzielają się na jej rzecz, czują, że są jej częścią. Z badań wynika, że poczucie wspólnoty, poczucie należania do jakiejś grupy, znacznie wpływa na poziom odczuwanego szczęścia. A ci, którzy żyją samotnie, umierają nawet 5 lat (!) szybciej.
Tylko jak znaleźć ową "lokalną społeczność"? Nie jest to jednak takie proste, zwłaszcza jak się ma prawie 30-stkę, ukończone studia i zmieniało się miejsce zamieszkania wiele razy. Większość ludzi trzyma się z kumplami z osiedla, poznanymi w szkole, najpóźniej w pracy. Potem już raczej nie poznajemy ludzi, a przynajmniej nie tworzymy tak silnych przyjaźni jak z tymi, których znamy od lat. Jeszcze trudniej jest tym, którzy pracują sami - nauczyciele, informatycy czy freelancerzy mają kontakt jedynie z klientami i ten brak współpracowników, plotek przy ekspersie do kawy i paru rundek na playstation czasami doskwiera bardzo mocno.
Przemierzając Europę, tymczasowo wylądowałam w Warszawie. Mój chłopak się tutaj urodził, mieszkał całe życie, wszyscy jego przyjaciele, rodzina, wspomnienia są w jednym miejscu. Moje? Poczłonkowane. Chciałabym kogoś poznać, ale czuję, że ludzie w moim wieku mają już ukształtowane swoje komórki społeczne, w których nie ma miejsca dla obcych, a ja mam problem, żeby się tam pchać na siłę.
Facebook subsytutem bliskości
Jako że moi przyjaciele zostali w Katowicach, Londynie, Edynburgu czy Wrocławiu, większość kontaktu z nimi utrzymuję przez telefon i Facebooka. Budzę się z nim rano, bo budzę się z moim przyjacielem, który opowiada mi anegdotkę ze wczorajszej wieczoru - ma to być namiastka tego, co przegapiłam, będąc daleko. Za kilka godzin dostaję zdjęcie z koncertu - tam też mnie nie było.
Uzależnienie od portali społecznościowych niekoniecznie pokazuje to, że jesteśmy uzależnieni od komputerów czy tabletów; jesteśmy bardziej samotni. Próbujemy iluzorycznie utrzymać relacje z ludźmi. Socjalizm zabijał w nas poczucie indywidualności, ale równocześnie kształtował (wymuszał?) umiejętność życia w społeczności.
Teraz jest na odwrót - skrajnie wyindywidualizowani, często nie umiemy tworzyć zdrowych, trwałych relacji. Żyjemy w różnych częściach świata, oderwani od naszych korzeni, przesadzeni na wilgotną, niesprzyjającą glebę. Samotni jesteśmy cały czas. Jemy, śpimy, podróżujemy samotnie. Facebook jest substytutem uśmiechu i uścisku dłoni.
Takie uczucie towarzyszy zwłaszcza osobom, które często zmieniały miejsce zamieszkania, emigrowały, próbowały żyć w innych krajach. Towarzyszy mnie - czuję, że nie mam domu, jeszcze go nie znalazłam. Mieszkałam na Górnym Śląsku, w Opolu, Wrocławiu, Budapeszcie, Londynie, Warszawie. W żadnym z tych miejsc nie przebywałam dłużej niż 2-3 lata. Teraz, za miesiąc, wyjeżdżam do Chin, gdzie będę minimum rok. Czy się boję? Na pewno.
Boję się też, że łapiąc wspomnienia, przegapiam chwile z życia moich bliskich. Kiedy jestem na Wielkim Murze, nie ma mnie na Wigilii. Ciągle próbuję sobie odpowiedzieć, czy warto.
Monika
Komentarze
Prześlij komentarz