Dlaczego nie piszę? 5 powodów




Kiedy byłam nastolatką uwielbiałam pisać. Miałam grube, pękające w szwach dzienniki, w których relacjonowałam każdą rozmowę z moim ówczesnym ukochanym i reakcję mojej najlepszej przyjaciółki na ową rozmowę. I moją reakcję na jej reakcję i jego reakcję.

Miałam blogi, photoblogi, a w najgorszych chwilach mojego życia to tam poznałam osoby, które stały się dla mnie przyjaciółmi. Wirtualnymi, ale podobnymi do mnie, z podobnymi rozterkami i wątpliwościami.

Pisałam cały czas, opisywałam wszystkie swoje emocje, wylewałam żale, tworzyłam opowiadania. Będąc jeszcze w gimnazjum, skończyłam quasi-powieść. Wszystko przychodziło mi łatwo i przyjemnie i nie zastanawiałam się, jak zostanie to odebrane, kto to będzie czytał, ile na tym zarobię. Nie trawiła mnie myśl, czy uda mi się zrobić z mojego hobby pracę i w końcu kochać to, co robię.

Potem studiowałam polonistykę i zaczęłam coraz bardziej zagłębiać się w zakamarki "prawdziwej" literatury. Chłonęłam Camusa, Manna, Rilkego, Hessego. Delektowałam się słowem, roniłam łzy nad Miłoszem, im bardziej skomplikowana proza była, tym bardziej mnie zachwycała. Często ta kondensacja słów była kompletnie nieczytelna, przerost formy nad treścią i tyle, ale ten przepiękny dobór drukowanych wyrazów przyprawiał mnie o dreszcze. Gdzieś wtedy zaczęłam bardziej uważać na to, co piszę. Powoli, powolutku, zastanawianie się nad każdym słowem, myślenie: "Mann by to napisał lepiej", zaczęło mnie pozbawiać radości pisania.

Coraz bardziej i mocniej nie lubiłam tych wszystkich pseudopisarek, które - jedna po drugiej - wydawały książki, kompletnie beznadziejne, ale jednak pisały, publikowały! Abstrahując od wartości tych publikacji, najbardziej zazdrościłam im samozaparcia, wiary w siebie, takiego oderwania od porównywania się do największych tego świata. Myślałam sobie: "jak wy, tępe strzały, możecie nie widzieć, że to beznadziejne?!", a sama zamiast pisać, sięgałam po kolejne podręczniki o tym, jak pisać. Stałam się specjalistką od tego, jak pisać, nie pisząc. Z uporem maniaka czytałam kolejne wywiady z artystami wszelkiej maści, próbując opracować jeden uniwersalny wzór, który mi się uda wprowadzić w życie. Wstawanie o 5:00, spacery, wyłączenie facebooka, odpowiednia muzyka, brak muzyki, półmuzyka - spoko, ja to wszystko zrobię, ja to wszystko wiem! Głowiąc się, zagryzając zęby, wargi, palce,  wzoru takowego też nie znalazłam.

Teraz? Teraz kiedy mam coś napisać, cedzę każde słowo, jakbym stąpała po polu minowym. Nie piszę już dla radosnej przyjemności, ale "tworzę", czynię coś naznaczonego niemalże boskim majestatem. Wszystko jest trudne, wszystko musi być po coś. Czuję, że zniszczyłam swoją pasję, a równocześnie zamęczam wszystkich innych dywagacjami na temat tego, jak by tu w końcu zacząć pisać. Zamiast po prostu pisać.

Dlaczego nie piszę?

1. Porównuję się do największych tego świata

Postawiłam sobie poprzeczkę tak wysoko, że Balzak by jej nie przeskoczył. Poprzeczka ta zniechęca mnie już na samym starcie do podejmowania jakichkolwiek prób. Piszę sobie i myślę: "no kurwa, Camus to to nie jest". I potem męczy mnie myśl, że tyle ludzi już pisze, że po co ja do tego, że przecież na pewno nie umiem, że jak ma wyjść z tego Paulo Coelho, to na cholerę w ogóle zaczynać? Przecież spalę się ze wstydu, umrę, jeśli wyjdzie mi taka pseudointelektualna kupa. Równie dobrze już mogę się unicestwić. A potem myślę: "Przecież zaczynając pisać, Balzak nie wiedział, że będzie Balzakiem!".

2. Nie wierzę w siebie

A przez to, że nie wierzę w siebie, to nie mogę ruszyć z miejsca, bo ledwo co zacznę, to dopadają mnie wątpliwości. A bo przecież nie umiem. A to nie ma sensu. Szkoda czasu. Lepiej znajdź sobie bardziej pożyteczne hobby, na przykład rozlewanie zupy w schronisku dla bezdomnych. I jeszcze ten okropny, przeolbrzymi lęk, że a co jak poświęcę 5 lat życia na pisanie książki, która okaże się gówniana?

3. Boję się

Jak w poprzednim punkcie. Boję się zaczynać, bo a co jak się okaże, że jednak nie umiem pisać? Że się namęczę, nastękam, a to się nikomu nie podoba, nie urywa dupy, nie zmienia świata i nie przyćmiewa słońca? Lepiej tkwić sobie w takim zawieszeniu, w takim półstarcie, z jedną nogą już na pasie, ale jednak nie, powolutku, bo jeszcze potrzebuję więcej czasu, żeby się przygotować, jeszcze chwileczkę i wtedy już na pewno. I w moim prawie 30-letnim życiu wciąż to "na pewno" nie nastąpiło.

4. Mam problem z koncentracją i organizacją czasu

Jestem rozlazła i kiedy nie mam nad sobą bata, deadline'ów i groźby odarcia sarenki ze skóry, bardzo trudno mi nie odkładać wszystkiego na później. Na studiach, podczas sesji, cały tydzień przed się opierdalałam, przekładałam notatki z jednej kupki na drugą, gromadziłam, segregowałam, podkreślałam, chlałam ze współlokatorami, wymiotowałam, aż dzień przed piłam hektolitry gorzkiej kawy przyprawionej słonymi łzami i nie mogłam usiedzieć na niespokojonym dupsku. Wtedy zarywałam noc, krzycząc i wyrywając sobie włosy z głowy, rzucając studia i rzucając się z okna. Do dziś trudno mi zrobić coś wcześniej, nie spóźnić się. Żywię największą pogardę do ludzi przychodzących do pracy i na spotkania 45 minut wcześniej. A drobny szum za oknem rozpierdala mi konstrukcję, nakręca spiralę nienawiści do świata i wkłada mi w wątłą dłoń niewidzialny karabin. Marzę o wygłuszonych ścianach jak Proust. Mogłabym się doń zabarykadować i robić to, co umiem najlepiej - nie pisać.


5. Myślę, że to musi być po "coś"

Nie mogę po prostu pisać, bo lubię. To sobie mogłam robić, kiedy miałam 15 lat, mieszkałam na wsi i nie miałam stałego łącza. Teraz mam lat 29, internet płynie przerywanymi strumieniami, a kawa na wynos sama się nie zapłaci. Tak samo jak czynsz i bilet na metro. Dlatego to pisanie musi być po "coś", a dokładnie po fejm i kasę, żebym już nigdy nie musiała robić czegoś, czego nie lubię, tylko utrzymywała się z tego, co kocham, z pasji, z ukochanego hobby. Mogłabym wtedy występować w TVP Kultura i z grobową miną dywagować o współczesnym dekadentyzmie. Nikt by się w końcu nie czepiał, że się spóźniam i popijam winem tabletki uspokajające, bo to jest przecież to, co artyści robią na co dzień. Wszystko musi być po "coś", era hobby wyginęła wraz z mamutami, dinozaurami i kasetami wideo. I "50 twarzami Grey'a", mam nadzieję.



Ratunku! Ktoś, coś?

Komentarze