Talent czy szczęście?


Pamiętam  rozmowę z Wojtkiem pewnej listopadowej nocy kilka lat temu, kiedy z pełnym przekonaniem perorowałam, że wolę całe życie cierpieć, ale być znanym artystą po śmierci niż wieść zwykłe, szczęśliwe życie. Ileż ja bym dała za obecność w podręcznikach i recytowanie moich wierszy na lekcjach polskiego. Wymienianie mnie obok Manna i Gombrowicza, analizowanie mojej twórczości, pisanie biografii i stawianie mnie za wzór, reprezentanta epoki.

Jakże ja się myliłam! Ile w tym było romantycznej wizji świata. Teraz już coraz dalsza od tego wymieniłabym rzekome talenty na spokój ducha. Taką wewnętrzną równowagę, wiarę w siebie,  w to, że świat jest dobry i że mogę przez wszystko przechodzić ze względnie stabilnym odbiorem rzeczywistości. Zresztą, co mi tam talent, jak go nie wykorzystuję. Chodzę i stękam. Piszę dla siebie i o sobie. Jak ktoś by stał z batem nade mną, to może bym coś stworzyła, a tak to jestem mieszaniną pretensji i narzekań, z tego utkany jest cały mój świat, z tego ja jestem utkana, i nic dziwnego, że się sypię.

Chociaż świat mi sprzyja. Mam dobre życie. Mam brata skurwysyna, który mi zniszczył lata liceum, szkoły średniej i doprowadził do próby samobójczej, ale spoko, wygrzebałam się. Czy silniejsza, nie wiem, od dwóch lat jestem na prochach uspokajających, więc trudno stwierdzić jaki jest rzeczywisty stan mojego ducha. Zamierzam z nich powoli schodzić, kiedy już je wszystkie skonsumuję. No bo przecież takie pregabalinowe dobro nie może się zmarnować.

Komentarze