Myliłeś się, Nietzsche. Boję się ludzi


Przez ostatnie kilka dni uczyłam dzieci angielskiego. W Chinach. I podobało mi się to. Nie jestem nauczycielką angielskiego, co wiecej, nic nie wiem o nauczaniu angielskiego i w sumie mnie samej by się to nauczanie przydało, bo robię mnósto kretyńskich błędów gramatycznych. No ale zostałam nauczycielką języka Szekspira.

Uczenie angielskiego jest dużo mniej skomplikowane niż uczenie jebanego polskiego, który jest mega, mega trudny. Podobało mi się to, podobało mi się przebywanie z dziećmi. Podobało mi się bycie potrzebnym, to jest coś, czego mi brakuje. Myślę, że to jedna z głównych przyczyn mojego złego samopoczucia, że jestem sama i mam mało zajęć. Mam mało zajęć z ludźmi, wcale nie cieszy mnie takie oderwane od rzeczywistości pisanie naukowych artykułów.

Jak się okazuje, jestem typem działacza i myśliciela. Chcę robić coś dobrego. "I chociaż jestem już przed 30-stką, ciągle chce zbawić cały wszechświat", cytując klasyka. To dziwne jest i takie niepodobne do mnie, bo ja przecież dzieci nie lubię, wkurwiają mnie. Ale dzieci mnie cieszą. One są takie szczęśliwe, takie tu i teraz. A my, dorośli, a JA, mamy myślenie skażone zamartwianiem się, sądami, zamartwianiem się sądami innych na nasz temat. 

Nigdy mocniej niż teraz nie czułam, że wiem o co w życiu chodzi: w życiu chodzi o przebywanie z ludźmi. Jakkolwiek jest to dla mnie trudne i całe życie broniłam się, zasłaniałam nietzscheanizmem, kpiłam i drwiłam, to teraz wiem, że za tym wszystkim kryje/krył się lęk. Lęk przed odrzuceniem. Chryste, jakie to podręcznikowe! Mimo tylu godzin terapii, mimo władowanej kasy, za którą mogłabym kupić samochód, wciąż mam w sobie borderowe jądro. Siedzi jak brodawka, której nie da się wymrozić.

Boli mnie, po prostu, a kiedy boli, to się chowam. Jestem jak kot przecież, koty się zawsze chowają, wchodzą pod wannę, kiedy krwawią.

Komentarze